O 10:55 wylecieliśmy z Poznania, mieliśmy do pokonania ponad 10 000 tyś. km. Linią Luthansa dolecieliśmy do Frankfurtu, gdzie zwiedziliśmy jedno z większych lotnisk Europy.  Na szczęście wylot mieliśmy z tego same terminala więc  godzina na przesiadkę bez stresu starczyła na znalazienie i wejśćie do następnego samolotu. Chociaż w Niemczech na niebie nie było ani jednej chmury, lot zaczął się małym opóźnieniem..  Boing 767-300 mieszczący ok. 250 osob na pokładzie.  Wchodząc do samolotu fotele oraz monitory LCD przy każdym siedzeniu robiły wrażenie.. dopiero później okazało się , że to klasa bissnes a my musimy iść na tył samolotu. Tutaj nie było już tak komforotowo, monitor lcd zastąpiono małym wbudowanym tablecikiem z obrazem tft a krzesła były powciskane tak aby zmieściło się jak najwięcej ludzi . Podróż trwała… długo  Ciekawą rzeczą było śledzenie aktualnej pozycji samolotu, czasu na kuli ziemskiej oraz wszelkich informacji dotyczących lotu. Do wyboru było też 280 najnowczych fimów..  po 4 obejrzanym filmie była dopiero połowa lotu. Cieżko wytrzymać  prawie 12 godzin lotu ale na szczęście w Houston Carnival zarezerwował nam noc w całkiem dobrym Hotelu. Zmiana czasu w stosunku do Polski to 7 godzin . Cofamy zegarki. Według czasu lokalnego byliśmy koło 19, według czasu polskiego koło 2 w nocy. Lecieliśmy praktycznie ze słońcem dlatego aż do Houston cały czas było jasno. Na godzinę słońce przesuwało się o 15 minut. Jestem ciekaw jak szybko mój organizm poradzi sobie ze zmianą czasową. Na lotnisu w Houston spędziłem trochę czasu aż Panowie sprawdzili czy aby na pewno nie jestem przemytnikiem narkotyków albo nielegalnym imigrantem.. trwało to prawie 2 godziny. W hotelu Hoston zjadłem najtłustsze danie w życiu. Tłusty, spasiony  hamburger , smażone krewetki oraz najsłodszy cheescake jaki jadłem, wszystko zjedzone koło godziny 6 rano czasu polskiego. Drugiego dnia do hotelu przejechał autobus, który zawiózł nas do portu.  Byliśmy jedynymi białymi w autobusie. Reszta to głównie Indie, Filipiny, Indonezja oraz Korea. Samo wejście na statek to koszmar.  4 godziny stania w kolejce, przeszukiwania bagaży i sprawdzania dokumentów.  Na statku okazało się , że w naszej kajucie nie działa czytnik kart, co dało 2 godziny kolejnego czekania aż ktoś przyjdzie i nam pomoże. Kajuta przepiękna.. szkoda , że nie można się w niej obrócić z gitarą bo szeroka jest maksymalnie na 1,5 metra. Malutkie łóżka piętrowe ( gałązki ) jedna szafka i toaleta gdzie można tylko stać bo jak się usiądzie, to nie ma miejsca na nogi. A w tym wszystkim dwóch dorosłych facetów, z dwoma dużymi walizkami i 3 gitarami. Wyobraźcie sobie gdzie to się wszystko mieści..  Pierwszy dzień i od razu koncert. Gramy w lobby.. hmm dla zespołu rock/bluesowego to średnie miejsce, no ale gramy codziennie od 17 30 do 23 30 z krótkimi przerwami na sety oraz jednym dniem wolnym w tygodniu. Spodziewałem się lepszego nagłośnienia na TAKIM statku i po podłączeniu się do miksera i dwóch kolumienek przypomniało mi się granie w Polskich pubach. Zespołów na statku jest 5 w tym dwie jednoosobowe kapele. Pierwszy dzień był ciężki, szczególnie ,że  nasz zegar biologiczny ciągle ustawiony był na strefę GMT+1 . Teoretycznie po skończeniu koncertu o 23 30 czułem się jakbym wracał po graniu z wesela. Następnego dnia od razu treningi dla załogi , które trwają codziennie przez pierwsze dwa tygodnie. Jak ratować ludzi w przypadku katastrofy, co robić, gdzie dzwonić itp. Uczą nas też o klasach ognia, jak używać gaśnic i co oznaczają komendy i sygnały statkowe. Sporo zajęć , wszystko po angielsku a po każdych zajęciach testy , które upoważniają do kolejnych zajęć oraz legalnego pracowania na statku jako marynarz. Pierwsze dni dla mnie to tęsknota za domem, dziewczyną, wszystkim co zostawiłem w Polsce. Statek pływa przez cały czas w czterech portach. Wypływa z Galvestone potem Costa Myala, Cozumel, Progresso, wszystko meksykańskie wioski. Trasę pokonuję w 6 a czasem 7 dni a potem wraca do macierzystego portu w Galvestone. Póki co byłem w dwóch portach Cozumel oraz Costa Mayla. Cozumel większy a Costa Mayla to mała wioska z kilkoma bazarami i malutką plażą. Wychodząc na ląd musisz wiedzieć , że co 3 kroki lokalny handlarz będzie Ci wciskał perfumy, skutery na wynajem, cygara, masaże i inne rzeczy..  chcąc iść do kawiarni słyszę: Amigo, Amigo Cigaretes, perfumes! Miasteczka typowo turystyczne jak polski Kołobrzeg tyle, że jeszcze więcej ludzi.. Ludzie tutaj raczej spędzają czas na basenie niż w wodach morskich dlatego też wioska na środku ma publiczny basen , w którym się wszyscy kąpią, nawet psy.. Tylko w portach można złapać internet ( tak jak teraz siedzę w restauracji ,,subway” i pije cole oraz korzystam z neta) Na statku internet jest tak drogi , że używając go codziennie całą wypłatę przeznaczyłbym tylko na to.. zasięgu telefonicznego na morzu nie ma. Jest jedynie w portach. Ten fakt jeszcze bardziej przytłacza. Żeby z kimś się skomunikować ,muszę wyjść do portu , iść do kawiarni i mam na to maksymalnie 2,3 godziny bo potem statek płynie dalej, oczywiście codziennie nie jest w porcie tylko co dwa, trzy dni.. Z tych wszystkich dołujących rzeczy jest kilka plusów. W tej chwili jest 30 stopni i słońce prawie w zenicie. Nasze współrzędne to 86W i 19N. Widoki są naprawdę ładne, z 14 piętra statku widać dobrze porty i piękną turkusową wodę. Statek jest tak duży, że kilkanaście minut zajmuje obejście go dookoła.  Wysoki na  15 pięter. Na samej górze są baseny, zjeżdżalnie i otwarte kino gdzie zazwyczaj w dzień lecą koncerty. Jest kilka restauracji,kasyno, kilka pubów, spa,siłownie, kluby i wszystko czego można zapragnąć na wakacjach. Szkoda tylko , że teoretycznie z tego nie możemy korzystać no ale.. najwyżej mnie wywalą. Będąc w takim luksusie i nie korzystając z niego to największa kara jaka jest, dlatego  jak ludzie wychodzą do portów to staram się korzystać z wszystkiego. Progresso ostatni port na trasie to port położony około 5 km od brzegu. Dno jest płytkie dlatego statki muszą cumować 5 km od brzegu, dostać się można do lądu jedynie taksówką albo busem.. O tym mieście napiszę więcej w kolejnym poście. Podsumowując, przez pół roku będę zamknięty w pływającej puszce. Zostało jeszcze 170 dni, czy wytrzymamy tyle? Okaże się. . Wstawiam kilka fotek z wyprawy.

 

Stay tuned! Robson.


0 komentarzy

Dodaj komentarz

Avatar placeholder

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

*